Był cichy wieczór. Komary cięły niemiłosiernie. Paliliśmy ze Zdzichem papierosy jednego po drugim, lecz niewiele to pomagało. Dłoń co chwila miażdżyła na karku i twarzy bardziej napastliwe sztuki. Przenikliwe brzęczenie rozlegało się ze wszystkich stron jak sygnał ostrzegawczy. Nie ruszyliśmy się z miejsca, płacą
c za namiętność wędkarską
srogi haracz z własnej krwi.
Po drugiej stronie Sanu, nieco poniżej naszych stanowisk, błysnęło światło, doleciały strzępy rozmowy.
- Ani myślę być dłużej honorowym krwiodawcą ! Żeby to jeszcze na pożytek bliźnich! Swędzi jak ...! Uciekam!
Okazało się że nie tylko nas gryzły komary. Raptem coś sobie przypomniałem i zawołałem niemal na cały głos:
- Ależ gapa ze mnie! Toż kiedyś wsadziłem do plecaka jakiś olejek, ponoć skuteczny na komary. Może jeszcze gdzieś tu tkwi.
Rzeczywiście w jakimś niepozornym pokrowcu tkwiła buteleczka. Otworzyłem, zapachniało kamforą , czy czymś takim.
- Zdzichu! Choć tu prędko! - zawołałem kolegę, który opodal w łozach walczył z ką śliwą sforą . Natarłem ręce, twarz i szyję. Nadszedł kolega.
- Natrzyj się tym środkiem przeciwkomarowym. Mnie już przestały atakować.
- A ską d to masz?
- Łapałem komary, wkładałem do buteleczki i silnie wstrzą sałem, aż do uzyskania rzadkiej konsystencji... Pożyjesz dłużej, to niejednego ode mnie się nauczysz.
Ledwie kolega odszedł, gdy wyostrzony słuch złowił jakiś słaby odgłos, coś niby cichy trzask. Tak jakby w lewy bambus ktoś uderzał suchym patyczkiem. Położyłem rękę na wysnutej z kołowrotka żyłce, zawieszonej na źdźbłach trawy. Leżała spokojnie. Może mi się tylko zdawało? Nie! Posunęła się lekko raz, drugi, wreszcie pomknęła szybko, trą c lekko o przelotki.
Coś wzięło kiełbika! Gdy ryba sama zlikwidowała luz zacią łem.
- Jest! - Zwijałem zdecydowanie, aż zauważyłem zygzakowate ruchy żyłki po wodzie. - Węgorz - oznajmiłem nadchodzą cemu śpiesznie koledze.
- Ładny, ma więcej niż kilogram - oceniał kolega. - Na co wzią ł?
- Na wędzoną śliwkę - trą ciłem go lekko - w świeżym miodzie maczaną .
Z drugiego brzegu nadleciał odzew :
- Słyszałeś? Na wędzone śliwki łapią ...
- Czego to ludzie nie wymyślą . Żebym nie usłyszał na własne uszy...
- Niechcą cy zdradzili tajemnicę... Dobrze, żeś został...
- Może dać ci jeszcze kilka śliwek? - trą ciłem kolegę znaczą co. - O, znów bierze, jest drugi - bujałem teraz na głos.
Drugi brzeg zareagował:
- U nas ani rusz, a oni cią gną jednego po drugim...
- Nic dziwnego, mają taką przynętę...
- Mają ludzie różne sekrety... Rzadko ktoś zdradzi drugiemu...
- Chyba znów coś mają , słyszysz pluskanie?
Od tego wieczoru fama o wędzonych śliwkach i miodzie zakreślała coraz szersze kręgi wśród wędkarzy. W przecią gu kilku dni znikły ze sklepów zapasy śliwek, nawet kompoty szły jak woda. Niemałym powodzeniem cieszył się też miód.
Po drugiej stronie Sanu, nieco poniżej naszych stanowisk, błysnęło światło, doleciały strzępy rozmowy.
- Ani myślę być dłużej honorowym krwiodawcą ! Żeby to jeszcze na pożytek bliźnich! Swędzi jak ...! Uciekam!
Okazało się że nie tylko nas gryzły komary. Raptem coś sobie przypomniałem i zawołałem niemal na cały głos:
- Ależ gapa ze mnie! Toż kiedyś wsadziłem do plecaka jakiś olejek, ponoć skuteczny na komary. Może jeszcze gdzieś tu tkwi.
Rzeczywiście w jakimś niepozornym pokrowcu tkwiła buteleczka. Otworzyłem, zapachniało kamforą , czy czymś takim.
- Zdzichu! Choć tu prędko! - zawołałem kolegę, który opodal w łozach walczył z ką śliwą sforą . Natarłem ręce, twarz i szyję. Nadszedł kolega.
- Natrzyj się tym środkiem przeciwkomarowym. Mnie już przestały atakować.
- A ską d to masz?
- Łapałem komary, wkładałem do buteleczki i silnie wstrzą sałem, aż do uzyskania rzadkiej konsystencji... Pożyjesz dłużej, to niejednego ode mnie się nauczysz.
Ledwie kolega odszedł, gdy wyostrzony słuch złowił jakiś słaby odgłos, coś niby cichy trzask. Tak jakby w lewy bambus ktoś uderzał suchym patyczkiem. Położyłem rękę na wysnutej z kołowrotka żyłce, zawieszonej na źdźbłach trawy. Leżała spokojnie. Może mi się tylko zdawało? Nie! Posunęła się lekko raz, drugi, wreszcie pomknęła szybko, trą c lekko o przelotki.
Coś wzięło kiełbika! Gdy ryba sama zlikwidowała luz zacią łem.
- Jest! - Zwijałem zdecydowanie, aż zauważyłem zygzakowate ruchy żyłki po wodzie. - Węgorz - oznajmiłem nadchodzą cemu śpiesznie koledze.
- Ładny, ma więcej niż kilogram - oceniał kolega. - Na co wzią ł?
- Na wędzoną śliwkę - trą ciłem go lekko - w świeżym miodzie maczaną .
Z drugiego brzegu nadleciał odzew :
- Słyszałeś? Na wędzone śliwki łapią ...
- Czego to ludzie nie wymyślą . Żebym nie usłyszał na własne uszy...
- Niechcą cy zdradzili tajemnicę... Dobrze, żeś został...
- Może dać ci jeszcze kilka śliwek? - trą ciłem kolegę znaczą co. - O, znów bierze, jest drugi - bujałem teraz na głos.
Drugi brzeg zareagował:
- U nas ani rusz, a oni cią gną jednego po drugim...
- Nic dziwnego, mają taką przynętę...
- Mają ludzie różne sekrety... Rzadko ktoś zdradzi drugiemu...
- Chyba znów coś mają , słyszysz pluskanie?
Od tego wieczoru fama o wędzonych śliwkach i miodzie zakreślała coraz szersze kręgi wśród wędkarzy. W przecią gu kilku dni znikły ze sklepów zapasy śliwek, nawet kompoty szły jak woda. Niemałym powodzeniem cieszył się też miód.